Treści publikowane na tej stronie możesz czytać za darmo dzięki osobom, które kupują „Brać Łowiecką” i w ten sposób wspierają naszą działalność. Dziękujemy czytelnikom papierowego i elektronicznego wydania czasopisma! Jeżeli uważasz zamieszczane tutaj materiały za wartościowe, to zachęcamy do kupowania miesięcznika. Dołącz do grona naszych prenumeratorów!
Aktualności
Z dużą satysfakcją przeczytałem w „Rzeczpospolitej” z 6 lutego br. polemikę grupy naukowców z moim artykułem pt. „Popierajmy łowiectwo, zanim będzie za późno”, opublikowanym w tym samym dzienniku 12 grudnia 2019 r. Tekst polemistów został przez nich zatytułowany „Reformujmy łowiectwo, zanim będzie za późno”. Do zabrania głosu skłoniło ich, jak piszą, poczucie obowiązku sprostowania wymagających tego tez zawartych w mojej publikacji, albowiem tworzą one „mylny obraz funkcjonowania populacji dzikich zwierząt, jak również funkcjonowania gospodarki łowieckiej w obecnym kształcie”.
Po pierwsze, autorzy polemiki zarzucają mi, że podane przeze mnie przykłady gatunków łownych, których populacje rosną, mogą sprawić wrażenie, że łowiectwo nie zagraża rodzimym gatunkom, a jedynie obniża ich zbyt wysokie liczebności. Wskazują tu na gatunki ptaków łownych, których populacje maleją, a na które myśliwi nadal polują. Nie dyskutuję z tym argumentem, zwracam jednak uwagę, że to polemika z tezą, której nie postawiłem. Nigdy nie twierdziłem, że każdy gatunek łowny wymaga redukcji przez myśliwych z powodu nadmiernego wzrostu jego liczebności. Jeżeli naukowcy dochodzą do wniosku, że liczebność jakiegoś gatunku jest zagrożona, to powinni wnioskować do ministra środowiska o usunięcie go z listy zwierząt łownych. Decyzja w tej sprawie należy do ministra, a nie do myśliwych – nie tworzą oni prawa i mogą jedynie działać w ustanowionych przez nie ramach.
Nie zmienia to faktu, że sami myśliwi często powstrzymują się od polowań na niektóre gatunki zwierząt, choć prawo pozwala na nie polować. Przykładem są zające i kuropatwy, o których wspominają również moi adwersarze – niezgodnie z prawdą piszą, że myśliwi zauważają spadek ich liczebności, „a mimo to nadal strzelają do tych zwierząt, corocznie zabijając ich tysiące”. Problem spadku liczebności zwierzyny drobnej to przedmiot wielkiej troski polskich myśliwych. Podejmują oni ogromne starania, własnym kosztem, by odbudować populacje tych zwierząt, np. realizując liczne programy reintrodukcji. Przez kilkadziesiąt lat właściwie nie polowano na zające i kuropatwy. Dopiero ostatnio zaczęto obserwować wzrost liczebności ich populacji w niektórych częściach kraju i tylko tam wznowiono, w ograniczonym zakresie, polowania. Nigdy też nie twierdziłem, co przypisują mi autorzy polemiki, że za wzrost liczebności ssaków kopytnych odpowiada zmniejszenie pozyskania łowieckiego. Postawiłem wręcz odwrotną tezę – że konsekwencją wzrostu liczebności tych zwierząt musi być wzrost pozyskania, aby utrzymać wyrządzane przez nie szkody na poziomie akceptowanym społecznie i gospodarczo.
Po drugie, według moich adwersarzy w swojej publikacji sugeruję, że myśliwi polują tylko na gatunki powodujące szkody w gospodarce rolnej i leśnej, co ma udowadniać zasadność oraz pożyteczność łowiectwa. I znów mamy do czynienia z polemizowaniem z tezą, której nie postawiłem. Celem mojej publikacji było wykazanie, że tam, gdzie występuje skokowy wzrost szkód wyrządzanych przez zwierzynę, łowiectwo to jedyne praktyczne i sensowne rozwiązanie mogące to ograniczyć. Nie twierdzę natomiast, że jedyny czy nawet główny cel łowiectwa stanowi redukcja szkód łowieckich. Słonka czy jarząbek, jak słusznie piszą moi oponenci, nie powodują żadnych szkód gospodarczych, a mimo to na nie polujemy. Między innymi dlatego, że mięso tych ptaków jest bardzo smaczne. Dopóki ich populacje nie staną się zagrożone, nie widzę powodu, aby tych polowań należało zaniechać. Najlepszy przykład to przywołany przez moich adwersarzy jarząbek. Populacja tego gatunku w Polsce wynosi wg obliczeń ornitologów od 10 000 do 15 000 par lęgowych. Tymczasem jego roczne pozyskanie łowieckie to zaledwie 100 sztuk.
Po trzecie, autorzy polemiki zarzucają mi całkowite pominięcie kwestii dokarmiania zwierzyny, zwłaszcza dzików, jakoby „ochoczo wykonywanego i propagowanego przez myśliwych”, które przyczynia się do wzrostu populacji i prowadzi do innych negatywnych zjawisk. Całkowicie się zgadzam z negatywną oceną dokarmiania. Moi adwersarze zapominają jednak, że do niedawna myśliwi byli zobowiązani do dokarmiania zwierzyny przez ustawę – „zwłaszcza w okresach występowania niedostatku żeru naturalnego oraz wówczas, gdy w sposób istotny może to wpłynąć na zmniejszenie szkód”. Ten przepis zmodyfikowano dopiero w 2018 r. i obowiązek został zamieniony na możliwość dokarmiania, pod warunkiem że nie wywołuje to zagrożenia epizootycznego. Powód, dla którego ustawodawca nie zdecydował się na całkowity zakaz dokarmiania, jest zapewne związany z jego drugą funkcją, a mianowicie ograniczaniem szkód w gospodarce rolnej. Zwierzyna mająca żer podany na karmowisku nie szuka go w uprawie.
Po czwarte, moi adwersarze wytykają myśliwym hipokryzję polegającą na tym, że z jednej strony z niepokojem zauważają oni wzrost populacji saren, jeleni i dzików, a z drugiej – podejmują próby przywrócenia odstrzału wilków, które w naturalny sposób obniżają liczebność ssaków kopytnych. Nie ukrywam, że mam duży problem ze zrozumieniem tego argumentu. Przede wszystkim trudno mi uwierzyć w istnienie naukowych dowodów na to, że zwiększenie liczebności populacji wilków jest rozwiązaniem problemu gwałtownie rosnących populacji jeleni, saren i dzików. A co ze skutkami ubocznymi dalszego wzrostu populacji wilków? Przecież te drapieżniki żywią się nie tylko dzikimi mieszkańcami lasu, lecz także coraz częściej sięgają po zwierzęta hodowlane – hodowcy owiec i bydła mają tu coś do powiedzenia. Nie wspominając już o coraz powszechniejszych przypadkach zabijania przez wilki psów domowych. Duże zaniepokojenie, również w kręgach sprzeciwiających się jakiejkolwiek ingerencji w wilcze populacje, budzi zjawisko zmniejszania dystansu między tymi drapieżnikami a ludźmi, np. w Rumunii wilki pojawiają się już w miastach. Może to doprowadzić do przypadków agresji wobec człowieka, czego niewątpliwie nikt nie chce. Krytykując myśliwych, którzy pragną przywrócić polowania na te drapieżniki, autorzy polemiki nie raczą też zauważyć, że również w środowisku naukowców zajmujących się biologią wilków istnieją głębokie podziały w sprawie kontroli liczebności tych zwierząt.
Po piąte, autorzy polemiki zarzucają mi, że tworzę „błędne wrażenie rzetelnej i precyzyjnej wiedzy odnośnie do stanu i trendów populacyjnych zwierząt łownych”, podczas gdy w rzeczywistości myśliwi nie znają ani liczebności, ani zmian liczebności gatunków, na które polują. Jestem nawet skłonny się zgodzić z tą tezą, chociaż nie bardzo rozumiem, dlaczego robi się z tego zarzut wobec polujących, skoro dotychczas nie udało się opracować wiarygodnych metod określania liczebności populacji dzikich zwierząt. Warto również podkreślić, że nie tylko myśliwi nie mają w pełni rzetelnych danych, lecz także nikt inny, w tym naukowcy, nimi nie dysponuje. Przykład praktyczny: profesorowie korygują podane przeze mnie informacje o liczebności populacji dzików w Polsce i wskazują, że według GUS-u wynosi ona jedynie 90 000 sztuk. Jak to jednak możliwe, skoro roczne pozyskanie dzika w 2019 r. osiągnęło 266 000 sztuk?
Po szóste, w opinii moich adwersarzy swoim artykułem staram się przekonać czytelników, że dzikich zwierząt jest za dużo, podczas gdy rzeczywistość wygląda zupełnie inaczej. Ich zdaniem na świecie za dużo mamy zwierząt hodowlanych, i to ich liczbę należałoby zmniejszyć, bo przyczyniają się one do degradacji naszego środowiska. Dzikie gatunki powinniśmy natomiast zostawić w spokoju i pozwolić im na swobodny rozwój. To niewątpliwie bardzo ciekawa teza, aczkolwiek jej stawianie w polemice na temat łowiectwa wydaje się nieporozumieniem. Naczelną regułą, którą kierują się myśliwi popierający zasadę zrównoważonego rozwoju, w tym także zasadę zrównoważonego łowiectwa, jest takie gospodarowanie populacjami zwierzyny, aby nie dopuścić do ich zagrożenia i zapewnić im właściwy rozwój. Jeżeli moi adwersarze chcą odejść od tej koncepcji i pozwolić na maksymalny wzrost populacji dzikich zwierząt oraz spowodować redukcję liczby zwierząt hodowlanych, to muszą wystąpić z tym postulatem do administracji rządowej, a nie do myśliwych. Najpierw powinni też odpowiedzieć na parę pytań wstępnych. Kto poniesie koszty szkód wyrządzanych w gospodarce rolnej i leśnej przez tę zwiększoną populację nieograniczanych liczebnie dzikich zwierząt? Czy społeczeństwo zechce płacić więcej za spożywane mięso, bo niewątpliwie właśnie tak się skończy ograniczenie hodowli? Czym zastąpić utracone miejsca pracy i dochody hodowców?
Moi oponenci postulują reformę modelu łowiectwa w sposób, który uwzględni aktualną wiedzę o dzikiej przyrodzie. Brzmi pięknie, ale co właściwie z tego wynika, jeśli chodzi o praktyczne zmiany w polskim modelu łowiectwa? Poza rzuceniem tego ogólnikowego hasła autorzy polemiki nie zdecydowali się podzielić z czytelnikami żadnymi wskazówkami, jak ich zdaniem łowiectwo w Polsce powinno być zorganizowane i na czym miałaby polegać wnioskowana przez nich reforma. Tak się składa, że jestem znany ze swojego krytycznego stosunku do polskiego modelu organizacyjnego łowiectwa i w swoich publikacjach, zarówno naukowych, jak i publicystycznych, wielokrotnie dawałem temu wyraz. Dlatego też chętnie zapoznałbym się z poglądami państwa profesorów na te kwestie.
Autorzy polemiki postulują również, aby w dyskusji o modelu łowiectwa głos miało całe społeczeństwo, a nie tylko myśliwi. Co do zasady w pełni zgadzam się z tą tezą. Odnoszę jednak nieodparte wrażenie, że przez pojęcie „całego społeczeństwa” moi adwersarze rozumieją tylko, albo przede wszystkim, przeciwników polowań, nieakceptujących zabijania zwierząt. Najwyraźniej nie widzą w tej dyskusji miejsca dla rolników, którym zwierzyna niszczy zasiewy, hodowców, których stada są atakowane przez wilki, czy wreszcie mieszkańców osiedli miejskich coraz częściej nawiedzanych przez watahy dzików.
W swoim artykule postawiłem tezę, że łowiectwo jest kluczowym czynnikiem, jeżeli chodzi o utrzymanie na akceptowalnym społecznie i gospodarczo poziomie liczebności populacji tych gatunków zwierzyny, które powodują największe szkody w gospodarce rolnej i leśnej. Autorzy polemiki nie chcą mi przyznać racji, ponieważ, jak rozumiem, uważają, że nie ma powodu, aby powstrzymywać wzrost populacji dzikich zwierząt. Niemniej w podsumowaniu swojego wywodu przyznają, że łowiectwo ma do odegrania „potencjalnie pomocniczą rolę w gospodarowaniu zasobami przyrodniczymi i łagodzeniu konfliktów na linii człowiek – dzikie zwierzęta”. Jeżeli jednak łowiectwo ma odgrywać rolę „potencjalnie pomocniczą” w tym procesie, to jaki czynnik powinien odegrać rolę przewodnią? Niestety autorzy polemiki nie dają odpowiedzi na to pytanie. Dlatego nadal będę obstawał przy swojej tezie – przy założeniu, że liczebność populacji zwierzyny powodującej szkody w gospodarce rolnej i leśnej musi być kontrolowana, łowiectwo jest jedynym efektywnym kosztowo sposobem sprawowania takiej kontroli.
Kilka miesięcy temu w jednym z najbardziej prestiżowych czasopism naukowych na świecie, „Science” (vol. 365, nr 6456, s. 874), ukazał się artykuł broniący polowań rekreacyjnych mających na celu pozyskanie trofeów, podpisany przez 133 naukowców z całego świata. Ich apel stanowi odpowiedź na żądania rozmaitych organizacji domagających się zakazania polowań tego typu. Te postulaty najczęściej są uzasadniane potrzebami ochrony przyrody. Tymczasem, zdaniem sygnatariuszy artykułu, z których wielu sprzeciwia się łowiectwu trofealnemu z powodów etycznych, istnieją mocne dowody naukowe na to, że wprowadzenie takiego zakazu negatywnie oddziaływałoby na ochronę przyrody. Przytaczają oni wniosek z raportu czołowej światowej organizacji na rzecz ochrony środowiska, International Union for Conservation of Nature, w którym stwierdza się, że odpowiednio zarządzane łowiectwo trofealne może mieć i ma pozytywny wpływ na ochronę środowiska oraz warunki życia społeczności lokalnych.
Witold Daniłowicz, Fot. surfmedia/Adobe Stock
Artykuł ukazał się na stronie internetowej dziennika „Rzeczpospolita” (rp.pl) 29 czerwca 2020 r. Opublikowaliśmy go również w BŁ nr 8/2020.
Przeczytaj również
- Wesołych świąt!
- Związek Zawodowy „Wspólna Sprawa” – rok działalności w obronie łowiectwa
- Pierwszy Piernikowy Przegląd Sygnalistów Myśliwskich w Toruniu
- UE uchyla drzwi do aktywnej ochrony wilka w państwach członkowskich
- Rzadka żołędnica znaleziona na Suwalszczyźnie
- KE rozpoczyna prace nad całkowitym wycofaniem ołowiu z amunicji myśliwskiej
- Puchar Bałtyku 2025. Druga edycja konkursu dzikarzy na Łotwie
- Przegrało dobro psów myśliwskich
- Organizacja KZD PZŁ w marcu nie ma sensu?
- Co dalej z Zespołem do spraw reformy łowiectwa? MKiŚ zapowiada usprawnienie jego działania